Ludzie

Niewidzialni ludzie Lizbony

Spotykamy się za każdym razem, kiedy zaczynam spacer na Praça do Comércio. Długo po prostu go obserwowałam. W zawieruchach życia zgubił nogę i głos. Schował więc do kieszeni dumę i wyszedł na ulice prosząc o to, co kto chce dać staremu inwalidzie. Okazało się jednak, że duma nie mieści się w żadnej z jego kieszeni i wyskakuje za każdym razem, kiedy tylko ktoś potraktuje go bez szacunku. Nieraz widziałam, jak wygraża komuś, kto ostentacyjnie pokazuje, że chce mieć spokój od kalek gdy zwiedza piękne miasta i podziwia atrakcyjne widoki. 
Za to kiedy się przystanie, wysupła dwa euro, a potem skinie głową, pozdrowi, uchyli nienoszonego już kapelusza, mój znajomy odwzajemnia się tym samym poważaniem, a z czasem - przyjaźnią, która nie potrzebuje słów. Kiedyś stanął w mojej obronie i kulami przegonił natrętnego absztyfikanta. Zawsze twardo ściska moją rękę i posyła dobry uśmiech - zaklęcie na rozpoczynający się dzień.
Pan Manuel, rocznik 45', weteran, dumny kawałeczek historii, której nie upamiętnia Łuk Triumfalny, tylko pamięć innych.

Co rozgrzewa w Lizbonie

Od pierwszych dni w Lizbonie to nie słońce, a niezwykła życzliwość spotykanych przypadkiem nieznajomych rozgrzewała moje północnoeuropejskie serce. Portugalczycy to nie anioły - jak wszyscy mają swoje za uszami. Jednak to, co sprawia, że żyje się wśród nich tak przyjemnie, to właśnie ta dobroduszna, codzienna uprzejmość, która sprawia, że nieznajomi kłaniają się sobie na ulicy, kierowcy przepuszczają pieszych nawet, kiedy tamci chcą przejść na drugą stronę w nie-dozwolonym-miejscu, sąsiedzi pytają „jak leci” i chętnie posłuchają, nawet, jeśli jeśli odpowiedź jest mniej radosna niż „wszystko dobrze” (wspólnie ponarzekać też jest miło). Ta serdeczność sprawia, że człowiek przestaje być anonimowy, szybko staje się częścią lokalnej społeczności i łatwiej mówi mu się „my”, zamiast „ja”. A konsekwencje tego „my” są ogromne i bardzo pozytywne.

Spotkania z Paulą Rego

W moim panteonie bóstw osobistych Paula Rego to bogini-poruszycielka. Kobieta o uśmiechu piranii, prawym oku sokoła, lewym sarny i duszy ogromnej jak jezioro, które odbija cały świat. Z precyzją Velázqueza maluje smutek i szaleństwo kobiet-karlic, niewzruszone przeznaczenie mężczyn-chłoptysiów, ludzi-kukły zabieganych w swoich mysich sprawach, chochoły tańczące lunatycznie na portugalskim Weselu. Oglądać malarstwo Pauli to jakby zaglądać komuś w duszę i ze zdziwieniem i odrobiną trwogi odnajdować tam własne wspomnienia. 
W zeszłym roku powstał film o Pauli - "Paula Rego, Histórias e Segredos". Autorem jest syn malarki - Nick Willing. To jest bardzo intymna opowieść-rozmowa ilustrowana obrazami Pauli oraz archiwalnymi zdjęciami i filmami rodzinnymi. Tu wklejam link do zajawki. Oryginalne DVD z filmem jest dostępne w Muzeum Pauli Rego w Cascais.


No właśnie, jeśli jesteśmy już w tym miejscu - Dom Historii Pauli Rego (Casa das Histórias Paula Rego) w Cascais to pałac godny królowej - geometrycznie piękne muzeum-puzderko kryjące w swoim wnętrzu fascynujące obrazy.

Spotkań ciąg dalszy

Wracam do niej jak do nałogu. Czasem myślę - a może to już zbyt wiele, może lepiej byłoby poznać jeszcze kogoś innego, dać spokój Pauli i jej dziwactwom? A jednak wsiadam do pociągu i jadę do Cascais, wspinam się uliczkami kwitnącymi bugenvillą, mijam park i odnajduje ten przedziwny dom-świątynię, czerwony kopiec termitów.

Zastanawiam się, czy oprócz genialnego opanowania kreski i koloru, proporcji i ciężaru Paula Rego nauczyła się również panować nad czasem? Jak ona to robi, żeby w życiu, które składa się z dni, z których każdy ma 24 godziny, w życiu, które składa się również z posiadania dzieci (w liczbie trzech), męża (który chorował, umarł), kochanków (nie znam liczby), obiadów (w Anglii - to z pudełka może), mycia podłogi (chociaż czasem), spotykania się ze znajomymi (choćby kilkoma), czytania (dużo), spania (?), więc jak ona to robi, żeby w tym wszystkim tyle tworzyć!? I to w kilku technikach, i to na tylu płaszczyznach! Paula maluje, często używa pasteli, robi gwasze, akwatinty i akwaforty, kolaże, szyje pacynki (które potem maluje), rysuje, szkicuje, ilustruje, tworzy dekoracje teatralne, kilimy…

Myślę sobie, że tak na prawdę, to ona jest czarownicą. W alembiku emocji, w którym gmera pędzlem, cyzeluje stany ludzkiej duszy, potem wylewa je na płótna i kartony. Tam zastygają w przedziwnych wyobrażeniach. A potem pokazuje się je nam, bardziej lub mniej przypadkowym gościom i mówi: patrz - to jest lustro!
Av. da República 300, Cascais

José Saramago

Pozwólcie, że przedstawię Wam kolejnego boga portugalskiego panteonu. José Saramago - fechmistrz słowa. Jego technika nie ma sobie równych - najpierw meandruje w labiryntach słowa, zaciera znaki przestankowe, wodzi na pokuszenie dygresji, żeby w końcu, szybkim pchnięciem, spuentować finezyjnie, bezbłędnie, ironicznie i diabelsko inteligentnie.

Komu tęskno do Portugalii, pięknych historii i książek-światów, ten niech staje w szranki z José Saramago. Dokładnie 20 lat temu, w 1998 roku, Saramago dostał Literacką Nagrodę Nobla.

Lizbonę można zwiedzać chodząc śladami bohaterów jego książek. Obserwowałoby się wtedy twierdzę Maurów siedząc w okolicy ulicy Rua da Graça, w obozie króla Afonso Henriquesa, który zaraz ruszy do ataku, żeby wydrzeć miasto z rąk niewiernych ("Historia oblężenia Lizbony"). Przyglądałoby się, popijając kawę na tarasie, procesji Auto-da-fé maszerującej pod Palácio dos Estaus, pałacem Inkwizycji na placu Rossio. W tłumie przechodniów mogło by się dostrzec Blimundę, która łapie do flakonika uchodzące dusze straconych nieszczęśników ("Baltazar i Blimunda"). Wspinając się z trudem w górę ulicy Rozmarynowej - Rua do Alecrim, starałoby się nie stracić z oczu sylwetki doktora Ricarda Reisa spieszącego do swego gabinetu na Praça de Luís de Camões ("Rok śmierci Ricarda Reisa"). Jeśli ktoś chciał, mógłby odwiedzić samego pisarza jadąc na wycieczkę do jego rodzinnego domu, do wioski Azinhaga lub zajrzeć na cmentarz Alto de São João, gdzie został pochowany w 2010 roku.
Muzeum José Saramago - Rua dos Bacalhoeiros 10

Sousa Martins - świecki święty Lizbony

Bóg istnieje, czy nie? Nie wierzyć się nie da - wszystko jest kwestią wiary - w "tak" lub "nie". Portugalczycy są pragmatyczni, a więc i wierzący. Bóg, istniejący lub nie, to najwyższa instancja. Nie ma co zawracać mu głowy bieżączką. Zresztą w 1755 roku, w czasie straszliwego trzęsienia ziemi, wymownie pokazał Lizbończykom, że ich sprawy i kataklizmy niewiele go obchodzą. Jednak jakoś trzeba sobie radzić z fatum, co kuglarsko pociąga za sznurki realizując tylko sobie znany, acz nieodmienny scenariusz.

Portugalczycy wierzą w świętych. To z nimi załatwia się codzienne interesy. Każdy święty ma swoją branżę, więc łatwo się zorientować z czym do kogo się zwrócić. Jeśli chodzi o zgubę lub sprawy miłosne - pomoże Św. Antoni. Gdy męczy niedobry małżonek - wystarczy zapalić świeczkę św. Ricie. Jeśli bierze nas cholera, udobrucha ją św. Roch. Za OC i AC drogowe odpowiada Św. Krzysztof. Ale jeśli chodzi o zdrowie, najlepiej pomaga Sousa Martins - święty bez certyfikatu.

Sousa Martins żył nie tak dawno temu - w XIX wieku. Był wspaniałym lekarzem, który słynął z oddania swoim pacjentom. Leczył za darmo gruźlików, i to tych najbiedniejszych mimo, że był z niego wielki pan - profesor na uniwersytecie i ceniony badacz chorób zakaźnych. Uczył swoich studentów szacunku dla chorych. Uważał, że uśmiech może zdziałać więcej niż lek. Nic dziwnego, że pacjenci brali go za świętego. Los chciał, że Sousa Martins zaraził się gruźlicą, którą badał i zwalczał całe życie. Doskonale wiedział, jaki czeka go koniec. Kiedy choroba zaczęła brać górę, Sousa Martins postanowił wziąć sprawy w swoje ręce - 18 sierpnia 1897 roku wstrzyknął sobie śmiertelną dawkę morfiny. Osieroceni pacjenci zaraz zaprzęgli go do roboty - organizowano seanse spirytualistyczne, a duch leczył.

Kościół nigdy nie uznał świętości Sousa Martins, ale wierni nie potrzebowali dokumentów, żeby wierzyć w moc swojego lekarza. Dzisiaj Sousa Martins działa nawet na Facebooku , a uzdrowieni zostawiają u stóp jego pomnika na Campo Mártires da Pátria tabliczki wotywne z podziękowaniami. Jest już ich tam całe morze. Jeśli się wybierzecie na wzgórze Santana, zawsze spotkacie kogoś, kto akurat przystanał na chwilkę zamienić trzy słowa z dobrym lekarzem, który leczy nawet po śmierci.

Ceramiczna dama, której nic nie skruszy

Znacie to miejsce w Mouraria, gdzie stoi pomnik portugalskiej gitary? Zwykle stamtąd kierujemy się w górę zaciekawieni fotografiami-muralami fadistów Camilli Watson. Gdybyście jednak wybrali inny kierunek, uliczką Rua do Bemformoso dojdziecie do placyku Largo do Intendente.

Kiedyś ulica Bemformoso łączyła miasto ze wsią, zaś już od czasów średniowiecza w okolicach tych swoje zakłady otwierali garncarze, którzy do pracy wykorzystywali występującą tu pod dostatkiem glinę. Wystarczy rzut oka na nazwy ulic - Rua, Largo, Escadinhas da Olaria (ulica, placyk, schody garncarzy), czy Rua do Forno (ulica pieca) pamiętają właśnie te dawne zakłady rzemieślnicze. W XIX wieku na granicach miasta zaczęły powstawać fabryki.

Wtedy właśnie, w pobliżu Rua do Bemformoso, pan Antonio Costa Lamego otworzył swój zakład ceramiczny. Biznes zapowiadał się obiecująco. Cóż z tego, skoro pan Lamego zaczął podupadać na zdrowiu i wkrótce zmarł. Tutaj historia skończyłaby się smutno, gdyby nie rzutka małżonka pana Antonia. Wdowa Lamego szybko osuszyła łzy, zakasała rękawy i dziarsko przejęła stery rodzinnego interesu. Nie bacząc na ewentualną krytykę, ze swojej wdowiej doli uczyniła markę - Viuva Lamego (Wdowa Lamego). Fabryka do dziś produkuje jedne z najpiękniejszych kafelków azulejos. Od samego początku pracuje z artystami. Fasadę kamieniczki przy Largo do Intendente, pierwszej siedziby firmy, ozdobił malunkami Ferreira das Tabuletas - mistrz przepychu i alegorii. Była to zresztą jedna z pierwszych fasad fabrycznych ozdobiona malunkami, które cisząc oko służyły jednocześnie jako afisz reklamowy przedsiębiorstwa. 


Bardzo polecam Wam spacer w okolice placu Intendente, kawę w którymś z tutejszych barów i moment refleksji nad drogą, którą obrała współczesna reklama, gdy porównamy ją z ceramicznymi afiszami Viuva Lamego.
Largo do Intendente Pina Manique

Spotkanie człowieka z miastem

Pomyślcie o takim zakątku Waszego rodzinnego miasta, który jest raczej brudny, zapomniany, gdzie nie zapuszczacie się często, a kiedy już musicie, zastanawiacie się: „Czemu tu jest tak brzydko? Jak ci ludzie mogą żyć w takich marnych warunkach? Dlaczego tyle tu psich kup na chodniku?”.

Taką właśnie dzielnicą była Mouraria. Właśnie tam, w jednej z obłażących z tynku kamienic, ponad dziesięć lat temu zamieszkała brytyjska fotografka - Camilla Watson. Czasem potrzeba kogoś z zewnątrz, kto stanie się lustrem, które pozwoli zobaczyć piękno tam, gdzie przyzwyczailiśmy się oglądać bezbarwną powszedniość. Jest coś w tym, że nas, ludzi z północy zachwyca wszystko, nawet liche, co pobłogosławione słońcem.

Mniejsza o przyczynę, rzecz w tym, że Camilla pokochała Mourarię i jej mieszkańców, a ta miłość odbiła się na kliszy aparatu. W 2009 powstał pierwszy lizboński projekt Camilli „A Tribute” - „Hołd”, poświęcony sąsiadom, towarzyszom owej szarej codzienności. Idea była taka, żeby stworzyć miejską galerię - zdjęcia wywołane bezpośrednio na płytach osb zawisły na ulicy tak, żeby każdy mógł zawsze je „odwiedzić”. Z początku foty miały wisieć tylko przez okres paru miesięcy, ale sąsiedzi Camilli poczuli się tak docenieni i wyróżnieni „Hołdem”, że kiedy wystawa dobiegła końca, nie chcieli rozstać się z tym projektem.

Miejska galeria została i żyje własnym życiem. Dzisiaj zyskuje dodatkowy wymiar - niektórzy bohaterowie fotografii już odeszli, w międzyczasie Lizbona stała się modna i Mouraria, tak jak inne tradycyjne dzielnice, zaczęła się komercjalizować, niektórzy starzy mieszkańcy wyprowadzili się stąd ze względu na rosnące czynsze, kamieniczkom zatuszowano zmarszczki grubą warstwą nowego tynku. Zdjęcia Camilli zatrzymały w kadrze pewien, odległy już moment życia dzielnicy. Mimo wszystkich zmian - tych dobrych i tych mniej pozytywnych, gros bohaterów „A Tribute” mieszka nadal przy uliczce das Frainhas i często można ich spotkać w tutejszej kawiarni, w drodze do pracy, albo na ławeczce, gawędzących z innymi „bohaterami”.
Beco das Farinhas

Kobiety i symbole

Goździk w lufie karabinu - obraz wymowny i genialnie graficzny to symbol pokojowej rewolucji, która 25 kwietnia 1974 roku obaliła dyktaturę duszącą Portugalię od niemal 50 lat. Jego autorem jest przypadek i pewna dziewczyna - Celeste Caeiro.

Celeste pracowała w restauracji, która 25 kwietnia obchodziła rocznicę otwarcia i z tej okazji wszyscy klienci tego dnia mieli dostać czerwony goździk. Z pomysłu nic nie wyszło - wybuchła rewolucja, ulice pełne były żołnierzy, miasto wstrzymało oddech. Celeste wracała więc do domu z naręczem kwiatów, kiedy drogę zastąpił jej wojskowy. Nie martwcie się, nic złego jej się nie stało - jesteśmy w końcu w Portugalii, gdzie historia pisana jest prozą - chłopak zapytał o papierosa. Wbrew modzie lat 70' młoda kelnerka nie była palaczką, więc nie podzieliła się szlugiem, ale dała żołnierzowi kwiat zatykając go w lufę karabinu. Potem kwiaty dostali też inni dzielni chłopcy, którzy tego dnia wyszli z koszar na ulice, żeby nie musieć już walczyć przeciwko swoim w imię przebrzmiałego totalitaryzmu. I tak to czerwone goździki, młode kelnerki i zwyczajne zbiegi okoliczności piszą historie i tworzą piękne obrazy.

Amalia Rodrigues - królowa fado

Gdyby żyła, obchodziłaby w 2020 roku swoje setne urodziny. Amalia Rodrigues wychowywana w Lizbonie przez dziadków, żyła w biedzie, z dala od rodziców i rodzeństwa. Mimo zdolności i próśb nauczycieli, 12-letniej Amálii nie pozwolono uczyć się dalej, bo jak powiedziała jej babka, umiała już więcej niż ona i każda inna kobieta. Dziewczynkę posłano do pracy najpierw w hafciarni, potem w fabryce ciastek i cukierków, aż w końcu do portu, gdzie sprzedawała owoce. Jak głosi samo fado, przeznaczenia nie da się oszukać. Amália śpiewała gdziekolwiek się dało, przy jakiejkolwiek okazji, non stop nuciła coś pod nosem, a że miała wybitny głos i wielki talent szybko została zauważona. Ponieważ jeszcze wtedy fado nie cieszyło się dobrą opinią i było kojarzone z marginesem społecznym, rodzina Amálii nie była przychylna jej marzeniom. Dopiero za namową osób z branży muzycznej i perspektywą zarobku, dostała, że tak powiem błogosławieństwo.

Nazwa fado wzięła się od łacińskiego słowa fatum, które oznacza „los”, „przeznaczenie”. Amália dodawała: „Fado to wiedzieć, że nie wolno walczyć przeciwko temu, co mamy. To to, czego nie możemy zmienić. To pytać dlaczego i wciąż nie wiedzieć dlaczego. To nie przestawać pytać, a jednocześnie wiedzieć, że nie ma odpowiedzi…” Fado ma słodko-gorzki smak. Opowiada o nieodwracalności przeznaczenia. Z jednej strony o stracie, z drugiej o oczekiwaniu na to co przyniesie nam opatrzność, o zgodzie na to co nas spotyka i celebracji życia mimo przeciwności losu.

Występy Amalii były jak zastrzyk emocji. Tkliwe dźwięki jej mocnego głosu wślizgiwały się niepostrzeżenie do serca i wprawiały je w drżenie. Napełniały oczy publiczności wilgocią, a duszę nostalgią. Jak sama mawiała „(…) najważniejsze jest by czuć fado. Bo fado się nie śpiewa, ono się wydarza". Amália zaszczepiła czerń w ubiorze pieśniarzy fado. Uważała ten kolor za najbezpieczniejszy, najpiękniejszy i dodający elegancji. Podczas swoich występów nosiła długie suknie z szalem, wszystko zlewające się w czarną całość. Broszka i kolczyki dodawały błysku, a pomalowane na czerwono usta pazura. Jej ruchy sceniczne, wyprostowana postawa, odrzucona do tyłu głowa, na wpół przymknięte oczy, naśladuje nadal wieku fadistów. Amália jako pierwsza rozpoczęła współpracę z portugalskimi poetami niepiszącymi fado i dzięki niej do kanonu weszły treści wyższych lotów, bardziej intelektualne i światopoglądowe. Była przesądna. Przed wejściem na scenę żegnała się trzy razy, trzy razy modliła się do swoich medalików, wchodziła na scenę zawsze prawą nogą. Amalia od dawna już nie wchodzi na scenę, spoczywa spokojnie w Panteonie Narodowym, aczkolwiek duch jej osoby czuwa, a pamięć o niej jest ciągle żywa.

Herbatka z Katarzyną

Ta filigranowa elegantka to księżniczka Katarzyna, z królewskiego rodu Bragança. Patrzy w dal trochę smutnym wzrokiem, bo skomplikowany rysunek fusów na dnie jej herbacianej filiżanki przepowiedział los trudny i pochmurny jak brytyjskie niebo. Małżonek Anglik (Karol II Stuart) obdarzał swą miłością hojnie, lecz rozrzutnie, celując głównie w dwórki swej małżonki, ją samą pozostawiając w chłodnym cieniu. Katarzyna modliła się więc często i piła dużo ziółek. Na nic to - może rozmawiała z Bogiem nie w tym języku i nie tak, jak było trzeba, co zarzucali jej wyniośle Anglicy i szeptali za jej plecami, że nie wywiązuje się ze swych powinności - dzieci rodzą się owszem, dwórkom, ale nie Katarzynie.

Biedna! Cóż miała robić samotna, nielubiana, w kraju gdzie pada psami i kotami? Słała listy do ojczyzny, pełne westchnień i tęsknień, i prosiła, żeby przysyłano jej herbatę - napój kojący nerwy i rozgrzewający zmarznięte paluszki, którego magicznej mocy oziębli Anglicy dotąd nie znali. I tak orientalny aromat zaczął uwodzić, jeśli nie samego króla, to na pewno jego dwór, przywodząc do herbacianego stolika Katarzyny nowych przyjaciół obłaskawionych gorącym nektarem. Miał rację ojciec João Rodrigues, kiedy pisał w 1600 roku w swej historii Japonii, że herbata świetnie leczy melancholię!
Popiersie Katarzyny de Bragança - Rua Paço da Rainha 30

Fernando Pessoa

Chodził kiedyś po Lizbonie taki magik, którego kroki odbijały się wielokrotnym echem. Jak na introwertyka przystało, chował się przed światem w szarych chmurach dwurzędowego prochowca. Nazwisko - Pessoa - Osoba ( Iksiński - jeden z wielu - po prostu przechodzień ). Czy istniał? Na pewno - dowodem są wiersze. Lecz w takim razie, czy istnieli również Álvaro de Campos, Ricardo Reis, Alberto Caeiro, Bernardo Soares? Są przecież ich wiersze! Bądźmy konsekwentni!

Niech powie coś Osoba najlepiej zorientowana w wielokrotnych inkarnacjach:
„…pochodzenie mentalne moich heteronimów wyrasta z mojej nieustającej, organicznej tendencji do depersonalizacji i udawania. […]Od dziecka miałem tendencję do tworzenia wokół siebie świata fikcji, otaczania się nigdy nieistniejącymi przyjaciółmi i znajomymi. (Nie wiem, rzecz jasna, czy rzeczywiście nie istnieli, czy raczej to ja nie istnieję). […] Gdzieś około 1912 roku, o ile się nie mylę, przyszło mi do głowy napisać kilka wierszy o charakterze pogańskim. Naszkicowałem kilka rzeczy nieregularnym metrum i porzuciłem tę sprawę. Zarysował mi się jednakże, w nie do końca określonym półmroku, zamazany obraz osoby, która to robiła.

(Narodził się bez mojej wiedzy Ricardo Reis). […]Półtora roku albo dwa lata później przyszło mi któregoś dnia do głowy […] wymyślić poetę bukolicznego, skomplikowanego typu […]. Zacząłem od tytułu, Strażnik trzód. A następnie pojawi się we mnie ktoś, komu od razu nadałem imię Alberto Caeiro. Proszę wybaczyć mi absurdalność zdania: pojawił się we mnie mój Mistrz. […] Po pojawieniu się Alberto Caeiro zaraz chciałem mu odkryć - instynktownie i podświadomie - jakiś uczniów. […] I nagle […] pojawiła mi się gwałtownie następna postać. Jednym strumieniem i na maszynie do pisania bez przerw ani poprawek, wyłoniła się Oda tryumfalna Álvara de Campos - oda o tym tytule i mężczyzna o takim imieniu. […] Mój półheteronim, Bernardo Soares […], pojawia się zawsze, kiedy jestem zmęczony albo zaspany. […] Jest półheteronimem, bo choć osobowość nie jest moja, nie jest odmienna od mojej […]. Umieściłem to wszystko w ramach rzeczywistości. Ustanowiłem wpływy, poznałem znajomych, usłyszałem w sobie dyskusje i różnice kryteriów, i w tym wszystkim zdaje mi się, że to ja byłem twórcą wszystkiego, choć prawie mnie tam nie było.”

Doprawdy, boskie zdolności: żyć wielopostaciowo wątpiąc nieustannie we własne istnienie!
(fragment wstępu "Poezje zebrane Fernando Caeiro" w tłumaczeniu Wojciecha Charchalisa)

Nie spieszę się.
Do czego się spieszyć?
Nie spieszy się ani słońce, ani księżyc - mają rację.
Spieszyć się to wierzyć, że człowiek wyprzedzi nogi,
Albo że skacząc w górę, przeskoczy swój cień.
Nie, nie spieszę się. 
Jeśli wyprostuję rękę,
sięgnę dokładnie tam, dokąd sięga moja ręka - 
Ani centymetra dalej.

Dotykam tylko tam, gdzie dotykam, nie gdzie myślę.

Usiąść mogę tylko tam, gdzie jestem.

I to wzbudza we mnie śmiech, jak wszystkie prawdy absolutnie prawdziwe,

Ale na prawdę można uśmiać się z tego, że myślimy zawsze o czymś innym

I jesteśmy włóczęgami swojego ciała. 

"Poezje zebrane Fernando Caeiro" (Fernando Pessoa) w przekładzie Wojciecha Charchalisa

Magiczna moc szyfru liter, które transportują ponad czasem przeżycia człowieka, który istniał w Lizbonie tak samo realnie jak ja istnieję dzisiaj. On myślał i czuł na początku XX wieku, ja myślę i czuję na początku wieku XXI. Między nami - bardzo wiele wschodów i zachodów słońca i niezmienne mury miasta. Ogarnia mnie dziwne uczucie nie-istnienia w czasie, kiedy to, co ktoś zobaczył, poczuł i opisał sto lat temu materializuje się tu i teraz:
„Zimna cisza. Odgłosy ulicy jakby cięte nożem. Dało się słyszeć przeciągłe, kosmiczne wstrzymanie oddechu, jakby wszystko zaniemogło. Cały wszechświat się zatrzymał. Chwile… chwile… chwile…Mrok poczerniał od ciszy. Nagle żywa stal […] Jak ludzki był metaliczny dźwięk tramwajów! Jaki radosny pejzaż zwyczajnego deszczu na ulicy wskrzeszonej z otchłani!”
"Księga niepokoju spisana przez Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie" Fernando Pessoa w przekładzie Wojciecha Charchalisa

Dom - muzeum Fernando Pessoa - Rua Coelho da Rocha 16