Smaki

Pasteleria

Lizbonę najlepiej zacząć odkrywać już od śniadania. Hotelowa restauracja ma w menu wygodę, która jest wprawdzie przyjemna w smaku, ale nieco mdła. Poznając Lizbonę stawiałabym na przygodę. Zaufajcie ślepemu losowi, który najlepiej zna ulice miasta, bo szwenda się nimi od niepamiętnych czasów. A więc rano, jeszcze nieuczesani, z jednym okiem sklejonym snem, weźcie azymut na pierwszą pastelerię (cukiernię-kawiarnię-plotkarnię), która wyłoni się zza rogu. Nie dajcie się zwieść zabiegom projektantów wnętrz i specom od marketingu - omińcie zgrabnym łuczkiem nęcące portugalską autentycznością sieciówki. Idźcie tam, gdzie niereklamujące nic kafle bielą się od podłogi do sufitu, krzywe stoliki podtrzymują na duchu żeglarzy świtu, przeszklona gablota baru kusi milionem żółciutkich od jajek ciach, a w porannym słońcu wesoło skrzy się portugalszczyzna. Pozwólcie kelnerowi zaserwować sobie najczarniejszą z czarnych kaw i oddajcie się tej maleńkiej chwili - po prostu weźcie ją sobie na zawsze (albo ona niech sobie was weźmie, to w sumie to samo).

Sao Martinho od słońca i kasztanów

Najlepsze kasztany są na placu Rossio - tak mówią (i mają rację). Stawka jest zawsze ta sama - 2,50€ paczuszka. Dajcie się więc powieść w tajemnicze mgły i dymy, które idą nie znad Tagu, ale proroczo buchają z metalowych kominów wózków sprzedawców kasztanów. Zaufajcie słowom zaklęcia "Castaaaanhas! Quentiiiinas!" ("Kasztany! Gorące kasztany!"). Podatni na te zachęty powinni być zwłaszcza Poznaniacy, rozsmakowani w aromatach ziemniaczko-podobnych. Jednak nie tylko dla nich te uciechy - Portugalski święty Marcin sypie kasztanami równie hojnie, jak niegdyś dzielił się swoim płaszczem z biedakiem. Ponadto nic tak nie uwzniośla smaku kasztana jak szklaneczka cienkiego winka nazywanego tu wymownie "Água-pé" - "Woda ze stóp" - destylatu z siódmej wody po winnym kisielu, który zaserwują Wam w każdej porządnej, podrzędnej tasce z tradycjami. Niech Was tylko głowa nie rozboli od tego przybytku uciech i wrażeń!

Arroz de Marisco

Kiedy kiszki grają marsza, i to raczej jednego z tych żałobnych, na dworze plucha, rozgrzewkę najlepiej zacząć od brzucha. Okazuje się, że krewetki razem z małżami, kalmar we współpracy z pomidorem oraz ryż dopingowany kolendrą, to jedni z najlepszych trenerów. Z zapałem pomagają pokonać wilgotną chandrę lizbońskiej zimy. Arroz de marisco (arrosz de marrrrriszko) hożo przeszmerza się z żołądka prosto do serca roznamiętniając każdego, kto sezonowo stał się oziębły. Choćby tylko dla tego transformującego doświadczenia dobrze jest znaleźć się zimą w Lizbonie.
Santo Amaro, Rua 1º de Maio 130

Sardinhas! Sardinhas! Kupujcie pyszne sardynki!

Arraiale, czyli zabawy pod chmurką z okazji dnia św. Antoniego, nie mogą obyć się bez sardynek smażonych na grillu (sardinhas grelhadas). Już za czasów rzymskich sardynki były w Lizbonie (a właściwie w Olisspo, bo tak nazywali ją Rzymianie) bardzo ważnym "surowcem" - z fermentowanych rybek wytwarzano słynne w całym imperium garum - słoną przyprawę. Można więc powiedzieć, że Portugalczycy "od zawsze" jedzą sardynki tonami. Teraz te tony zaczęły być kontrolowane i uszczuplane ponieważ populacja sardynek maleje w zatrważającym tempie. Rybki po prostu znikają! W związku z tym organizacje ochrony mórz opublikowały badania, z których wynika, że Portugalczycy (i inni wielbiciele sardynek) powinni utrzymać ścisły post sardynkowy przez najbliższych... 15 lat. Dopiero wtedy populacja w pełni się odnowi. Na to jednak Portugalii trudno przystać - jak tu żyć bez sardynki? Wynegocjowano więc kwoty - do 20 maja połów był całkowicie zabroniony, a od 21 maja do końca roku Portugalia może wyłowić zaledwie 9,700 ton rybek. 
Przyglądajcie się więc dobrze sardynkom na Waszym talerzu i sprawdzajcie, czy to przypadkiem nie śledzie!

Café, cafezinho, cafezininho

Kawa, kawka, kawusia! "Combinar um café" znaczy dokładnie to samo, co po prostu spotkać się ze znajomymi. Portugalczycy uwielbiają kawę, choć nie mają do niej tak dogmatycznego podejścia jak Włosi - kolejność wlewania, temperatura mleka, struktura pianki czy w ogóle jej obecność, nie mają znaczenia. Ważna jest esencja - atmosfera, w jakiej kawę się pije ;) Portugalskie nazwy kawowych trunków są zupełnie inne niż w Italii. Z czarnych kaw mamy klasyczną café, w Lizbonie nazywaną "bica" (podobno od pierwszych liter instrukcji obsługi "Beba Isto Com Açúcar" - pij to z cukrem), która może wystąpić w wersji "italiana" - malutka, "cheio" - dolana do pełna, "com cheirinho" - z kropelką alkoholu, "duplo" - podwójna, "descafeinado" - bezkofeinowa, ale również, o zgrozo, " mazargan" - na zimno, podawana z kostkami lodu i cytryną, "carioca" - zaparzona drugi raz z tych samych fusów lub "sem princípio" - "bezzasadna", czyli opuszczamy pierwsze, najmocniejsze krople kawy podstawiając filiżankę chwilkę później. Idąc dalej, w kierunku kaw białych, mamy "café pingado" - małą czarną z kropeczką mleka. A potem następują mleczne specjały - "pingo" - mleko z kropelką kawy, "meia de leite" - kawa pół na pół z mlekiem oraz "galão" - w wyższej szklance, jeszcze trochę więcej mleka.

Mała czarna Fernando Pessoa

Café Martinho da Arcada to najstarsza kawiarnia w mieście. Powstała w 1778 roku. Tutejsza czarna jak atrament bica (espresso) rozbudzała talent Fernando Pessoa. Żeby przyszpilić ducha poety, który już za życia bujał w obłokach, na jego ulubionym stoliku kelnerzy codziennie stawiają filiżankę małej czarnej, i rozkładają książki - na przynętę.
Praça do Comércio 3

Sopa da pedra - zupa na kamieniu

Portugalskie bajki, wbrew sielsko-słonecznym pozorom malutkiego kraju z końca Europy, bywają zaskakująco smutne i okrutne. Jak wiadomo, w każdej legendzie i każdej baśni jest ziarnko prawdy, a komu wpadła kiedyś w ręce nienowa już edycja Baśni Włoskich Italo Calvino, ten pewno pamięta wstęp autora i ciekawe interpretacje bajkowych motywów, w których znaleźć można echa trudów, lęków i marzeń tych, którzy sobie baśnie opowiadali.

Tutaj chcę Wam opowiedzieć bajkę, która dobrze się kończy. Nazywa się „Zupa na kamieniu”.
Dawno temu, w malutkiej mieścinie gdzieś hen daleko w Portugalii mieszkały matka z córką. Jedyne, co miały, to walącą się chałupkę i wyliniałego osła. Pewnego dnia matka zachorowała. Zawołała więc córkę i mówi, „Jestem chora i nie mam siły pracować. Niedługo niechybnie umrzemy z głodu. Nasz los jest w twoich rękach. Musisz ruszyć w świat i przynieść nam coś, co nada się do zjedzenia”. Chcąc nie chcąc dziewczyna opuściła chorą matkę i powędrowała przed siebie.

Po dwóch dniach drogi dotarła do miasta, które wydało się jej królestwem. Na boso i w łachmanach przemierzała szerokie ulice i choć widziała piękne i bogate domy, nijak nie wiedziała jak i gdzie zdobyć jedzenie dla siebie, matki i osła. Czuła się jak piasek, który przepędza wiatr. W końcu, zmęczona, zaczęła pukać do kolejnych drzwi prosząc o kawałek chleba, albo choćby jedną marchewkę. Nikt nie chciał jej otworzyć, a ci, którzy uchylali drzwi mówili, „Idź stąd dziewczyno! Nic ci nie damy, bo jak tobie ofiarujemy jedzenie, zaraz zbiegnie się dziesięciu takich jak ty biedaków i jak my się od nich opędzimy.”.

Zdesperowana dziewczyna z pustymi rękoma wróciła do domu. Jakaż była jej rozpacz, kiedy znalazła martwego osła i matkę jeszcze bardziej chorą. „Muszę wrócić do miasta i przynieść coś do jedzenia” pomyślała i ruszyła w drogę. Ale i znowu drzwi domów pozostały dla niej zamknięte, a jedyne, co usłyszała, to „Odejdź! Zostaw nas w spokoju! Jak ci coś damy, to potem sami nie będziemy nic mieć”. Biedna, musiała wrócić do siebie bez chleba ani nadziei.

Tym razem znalazła swoją matkę martwą. Ze smutkiem pochowała rodzicielkę i powiedziała sobie, „Umarli wszyscy - matka i osioł. Nie mam już nic do stracenia”. Zapakowała w tobołek stary miedziany garnek, który zaśniedział, tak dawno nie był używany, oraz kamień, żeby nigdy nie zapomnieć ziemi, z której pochodziła. I tak opuściła na zawsze swój dom.

Po dwóch dniach doszła do owego niewdzięcznego miasta. Nie chodziła już od drzwi do drzwi, ale usiadła na głównym placu, rozpaliła ogień, na którym postawiła garnek, wrzuciła do niego kamień, dolała wody i zaczęła gotować. Zaraz pojawił się ktoś ciekawski, „A co ty robisz?” Zapytał zdumiony. „Ach, nie przeszkadzaj mi - gotuję zupę na kamieniu.”, odpowiedziała jak gdyby nigdy nic dziewczyna. „Zupę na kamieniu? Co ty opowiadasz?” „Nie mów mi, że nie znasz i nigdy nie próbowałeś zupy na kamieniu? To prawdziwy przysmak! Nic tak dobrze nie smakuje po całym dniu pracy jak ciepła zupa na kamieniu! A teraz nie przeszkadzaj mi, bo przypalę kamień i sknocę moją ulubioną zupę.” odpowiedziała i z miną znawcy posmakowała odrobinę wody z garnka. Mężczyzna odszedł, ale już po chwili wrócił, dopytując, „I jak tam ta twoja zupa na kamieniu? Gotowa? Chętnie bym jej spróbował.” „Myślę, że jest już prawie dobra, ale gdybym miała kilka ziemniaków, byłaby jeszcze smaczniejsza.” „Oo, o ziemniaki się nie martw, mam ich całą piwnicę, zaraz przyniosę ci kilka”. Dorzuciła ziemniaki do zupy. Za chwilę przechodziła tamtędy dama: „A co ty tu robisz dziewczyno?” „Gotuję zupę na kamieniu, proszę sobie nie zawracać mną głowy.” „Zupę na kamieniu? Pierwsze słyszę. Nigdy nie próbowałam zupy na kamieniu, ale ta twoja wygląda smacznie.” „Wygląda smacznie i jest wyśmienita - to przysmak, który serwują w święta na królewskim stole. Jaka szkoda, że skończył mi się boczek! Zupa na kamieniu bez boczku to już nie to samo..” „Och, nie martw się o to - zaraz każę mojej gosposi przynieść kawał boczku.” I tak tłusty boczek wylądował w garnku.

Wkrótce wokół sprytnej kucharki zaczął gromadzić się tłumek. Wszyscy byli ciekawi, jak smakuje ta niezwykła zupa. Dziewczyna mieszała, kosztowała, marszczyła surowo brwi i mówiła „Już niemal gotowe. Gdybym tylko miała kilka marchewek/natkę pietruszki/odrobinę pieprzu/kawałek kiełbasy, ta zupa na kamieniu nie miałaby sobie równych”. I tak kolejni mieszkańcy miasta przynosili przyprawy i wiktuały, żeby dodać je do zupy na kamieniu.

Wreszcie dziewczyna krzyknęła „Gotowe! To chyba najsmaczniejsza zupa na kamieniu, jaką kiedykolwiek zrobiłam!” Wtedy wszyscy przynieśli stoły i krzesła i zasiedli razem na głównym placu miejskim, żeby zjeść w końcu tę gęstą, wonną potrawę. Każdy najadł się do syta, a wszyscy, którzy uczestniczyli w tej wieczerzy, opowiadali potem, że to był najszczęśliwszy moment w ich życiu.
Casa Das Bifanas, Praça da Figueira 6

Boska czekolada, dla której można stracić głowę

Drzewko kakao, które zasadzono w ogrodach Tula, stolicy państwa Tolteków, sprowadzono prosto z raju.
Było ono dumą króla miasta, proroka Quetzalcoatl. Wielki ten mędrzec, pragnąc zrozumieć drogi, jakimi chadzają duchy, które wprawiają w ruch wszystkie cząsteczki wszechświata, studiował wraz ze swoimi uczniami arkany astronomii, medycyny i agronomii.

Jednak im więcej tajemnic ustępowało przed jego myślą tak, jak mgła ustępuje przed słońcem, tym większy smutek trawił jego duszę: „Cóż warte jest moje królestwo pełne złota i drogocennych kamieni, skoro czas zetrze w proch najświetniejsze skarby i nic, co mnie otacza nie będzie trwać wiecznie! Na cóż cały mój trud, skoro kiedy tylko śmierć położy kres mojemu istnieniu, cała wiedza, którą zdobyłem, ulotni się jak dym”. Zwątpienie jak trucizna zaczęło trawić myśli potężnego władcy. Wspaniałe królestwo, którym rządził, pogrążyło się w chaosie.

Pewnego dnia w Tula pojawili się trzej nieznani przybysze. Kto ich zobaczył, bladł ze strachu. Byli to magowie: Huitzilopuchtli, Titlacahuan i Tlacahuepan. Najstarszy i najbrzydszy z nich, Titlacahuan, zarządał: „Chcę mówić z królem”. Skoro tylko dopuszczono go przed oblicze Quetzalcoatl starzec rzekł: „Mam dla Ciebie eliksir, który Cię uzdrowi. Przyrządzę go z ziaren boskiego drzewa xochicacaoatl, które rośnie w twoich ogrodach. Ten napój rozgrzeje Twoje serce, rozwieje mgłę w Twojej głowie i sprawi, że bez błądzenia znajdziesz drogę do Tlapallan - krainy nieśmiertelności”.

Król Tula przyjął dar czarnoksiężnika i wypił truciznę. Od tej chwili nie mógł myśleć już o niczym innym jak tylko o odkryciu szlaku do rajskiej krainy Tlapallan. Oszalały, kazał spalić swój pałac, zniszczyć ogród, który wcześniej dawał mu tyle radości i ściąć wszystkie drzewa kakao. Przemierzał swój kraj w obłędzie z północy na południe i z zachodu na wschód, aż zmienił się w mgłę. Wtedy przygotował sobie tratwę z siedmiu węży, na której odpłynął w stronę wschodzącego słońca tam, gdzie znajduje się kraina Tlapallan. Odpływając obiecał, że kiedyś powróci, pod postacią człowieka o białej twarzy i przyniesie swojemu ludowi wszystkie skarby wschodu.

To jest legenda, którą przekazał nam w XV wieku franciszkanin Bernardino de Sahagún. Podobno to właśnie dzięki tej historii mieszkańcy Meksyku z radością witali hiszpańskich konkwistadorów myśląc, że oto przybywają ze wschodu posłańcy króla Tula.

Inna legenda opowiada, że mityczny Quetzalcoatl był bogiem węży, który przyniósł ludziom, niczym Prometeusz ogień, ziarna kakaowca i nauczył ich jak przyrządzać cenny leczniczy napój z dodatkiem wanilii, papryczki chili i czerwonych orzechów rocu.

Lekarstwo i trucizna - ambiwalentną moc ziaren kakao wzmacnia fakt, że Indianie Mezoameryki używali ich jako środka płatniczego. Kakaowe korale pełniły funkcje portmonetki, a ten, kto był na prawdę bogaty, mógł sobie pozwolić na wypicie gęstego trunku przyrządzonego z części swoich aktywów. Na marginesie dopisuję, że król Montezuma podjął Ferdynanda Cortés gorącą czekoladą serwowaną w złotych pucharach. Jeśli pragnął oszołomić Hiszpana swoim bogactwem, to udało mu się to - niechcący. Konkwistador bardziej niż napojem zachwycił się zastawą stołową. Iberyjczycy z początku nie docenili trunku Indian, ale z czasem zaczęli go przyrządzać na swoją własną modłę - z dodatkiem mąki kukurydzianej i cukru. Taki oto „zeuropeizowany” napój trafił na stoły możnych Hiszpanii, a potem również Włoch, Austrii, Francji, Holandii i Anglii, gdzie stał się tak popularny, że wystraszeni brytyjscy piwowarzy wymogli nałożenie na import kakao wysokich podatków, aby przywrócić należytą równowagę i odpowiedni procent konsumpcji piwa w kraju.

Cała powyższa opowieść służy temu, żebyście w pełni docenili boski smak czekolady, która niczym bogini w kilku wybornych wcieleniach (gorącej czekolady, brownie oraz ręcznie robionej czekolady w tabliczkach) króluje w małej kafejce „Bettina & Niccolo Corallo”.
Rua da Escola Politécnica 4

Peregrynacje pewnego ciastka

To będzie opowieść o tym, jak portugalskie ciastko okrążyło świat, zamieszkało w Japonii, żeby po 400 latach wrócić do Lizbony, na ulicę Poço dos Negros.

Mityczne wyspy Cipango (Japoni) Portugalczycy odkryli przypadkiem. Pomogła im w tym burza, która rzuciła statki na nieznane wcześniej wybrzeże Tanegashima. Zostali tam przyjęcie uprzejmie acz powściągliwie przez namiestnika wyspy: „Ludzie ci to kupcy z rasy nanban (barbarzyńców z południa). Są dość prymitywni, ale niegroźni. Śmierdzą czosnkiem, jedzą rękoma, nie pałeczkami. Łatwo pozwalają porwać się swym żądzom. Nie znają pisma, a tym samym całej wiedzy, która jest w nim przekazana. Zainteresowani handlem, są dla nas niegroźni”.

Gdyby Japończycy wiedzieli, że właśnie zostali „odkryci”, z pewnością zatrzasnęliby wrota swego kraju przed długimi nosami Europejczyków tak, jak zrobił to Chiński cesarz, który portugalskiemu ambasadorowi Tome Pires kazał czekać na spotkanie dwa lata, tylko po to, żeby następnie odprawić go z kwitkiem. Zanim Japończycy poszli w ślady swych potężnych sąsiadów, między Krajem Kwitnącej Wiśni i Krajem Suszonego Dorsza rozkwitł krótki, niemal stuletni, romansik. Za Portugalczykami, oprócz zapachu czosnku, który, jak wiadomo, ma działanie afrodyzjaku, przywędrowały takie cuda jak broń palna, cukier trzcinowy, kury, chleb, guziki i pewne sprężyste jak gąbka ciastko - Pão de Ló, nazywane również Bolo de Castella. W Japonii, mimo początkowego dystansu, zapanowała moda na to, co Europejskie. Założone przez Portugalczyków portowe miasto Nagasaki rozwijało się równie szybko jak bogacili się odwiedzający je kupcy. Za kupcami do wybrzeży Cipango przybyli niebawem Jezuici, którzy z werwą ochrzcili kilkaset tysięcy Japończyków.

Często bywa tak, że to, co z początku poczytujemy sobie za sukces, staje się później pierwszym gwoździem do trumny.. w tym przypadku - gwoździem do krzyża. Niezwykła werwa misjonarzy w połączeniu z ich zakulisowymi manewrami politycznymi, zaczęła niepokoić lokalnych władców, którzy w 1640 przyjęli politykę sakoku - całkowitej izolacji. Chrześcijanie zostali wypędzeni z kraju lub siłą nawróceni na shintoizm i buddyzm. Tych, którzy nie chcieli poddać się kategorycznym rozkazom, prześladowano i skazywano na śmierć - często przez ukrzyżowanie. Jakiekolwiek kontakty Japonii ze światem zewnętrznym były surowo zakazane. Jedyny wyjątek stanowili Holendrzy, którzy w międzyczasie włączyli się do gry o względy Japonii, ale skupili się wyłącznie na handlu, nie próbując nikogo nawracać. Umieszczeni na małej wyspie Dejima nieopodal Nagasaki, ściśle kontrolowani, stanowili jedyne połączenie między Krajem Wschodzącego Słońca a resztą świata. Japonia umościła się wygodnie w swej wyniosłej samotni na kolejnych 200 lat.

Jednak, co się raz usłyszało, to się już nie odsłyszy, a czego się skosztowało, nie zapomni. I tak, mimo niebezpieczeństw, niewielkie grupki japońskich chrześcijan przetrwały prześladowania schodząc do podziemia i upodabniając swoje obrzędy do rytuałów shintoistycznych i buddyjskich. Podobnie w kuchni - raz zjedzone ciastko z dwunastu jaj, mąki i cukru już nigdy nie zniknie z listy grzechów powszednich i będzie się śniło nocami najgorliwszym taoistom.

Dwieście lat kaizen, sztuki ciągłego doskonalenia, któremu zostało poddane portugalskie ciacho, zmieniło Bolo de Castella w japońską Kasuterę - idealny sprężysty biszkopt, którego złote boki kontrastują przyjemnie z jasnobrązową skorupką. Sublimacja owego tuzina jaj, mąki i cukru przebiega w złożonym procesie pieczenia, podczas którego ciasto trzy razy wyciąga się z piekarnika i odpowiednio oklepuje, aby uzyskawszy idealną formę, utrzymywało niezmienną świeżość przez siedem dni (przypadkowa zbieżność z siedmioma dniami Stworzenia? - nie sądzę…) Rarytas ten jest dzisiaj tradycyjnym przysmakiem Nagasaki, ale zajada się go w całej Japonii. Do Portugalii Kasutera, która słowa nie powiedziałaby już w języku swoich przodków, zawitała w latach dziewięćdziesiątych, dzięki panu Paulo Duarte i jego żonie Tomoko, którzy w 1996 roku otworzyli w Lizbonie pierwszy „dom Kasutery” - Casa da Kasutera. Dzisiaj przybytek ten prowadzą ich przyjaciele i kontynuatorzy japońsko-lizbońskiej tradycji - Ingrid i Tiago. W niewielkim sklepiku przy ulicy Poço dos Negros 51 można kupić kasuterę w wersji tradycyjnej, lub z zieloną herbatą macha, a potem jeszcze przez tydzień kontemplować ideał błądząc myślami gdzieś między Tagiem a zatoką Nagasaki.
Casa da Kasutera, Rua Poço dos Negros 51

Bezkresne Alantejo na talerzu

Parującą, pachnącą czosnkiem i kolendrą açorda à alentejana z jajkiem w koszulce, które naciskane nie zamknie się w sobie, lecz przeciwnie, rozleje szczodrze słonecznym blaskiem atłasowiąc smakowicie zupę-marzenie zdrożonego pasterza. Pierwsza łyżka - za jasne pagórki Alantejo, druga - za płoche stadka, które przeskakują lekko z nieba na ziemię i z ziemi na niebo, kłębiaste baranki i barczyste jałówki, milczące towarzyszki wędrowca. Trzecia łyżka - za spotkania z gadatliwymi pasterzami, których opowieści są jednocześnie proste i skomplikowane jak samo życie. Czwarta i piąta - za słońce, które jest herbem tej ziemi, jej bogactwem i biczem trzaskającym z wysoka. Bądź pochwalona, zupo biedaków, najprostsza z możliwych sublimacjo czosnku, wody, oliwy i suchego chleba!
Rua Ferreira Borges

Portugalski pączek - Bola de Berlim

«Olhà bolinha!, boli-berliiiiiiii…!» słychać głośne nawoływanie sprzedawców na portugalskich plażach. Jedzenie „bolas de Berlim” przypominających polskie pączki to już plażowy rytuał wielu Portugalczyków. Bola de Berlim, jak sama nazwa mówi, ma rodowód niemiecki. Jak przywędrował na drugi koniec Europy? W latach 30-tych i 40-tych XX w. Portugalia dała schronienie wielu prześladowanym żydom. Lizbona dla wielu była ostatnią deską ratunku. Portem wyjazdowym w kierunku Ameryki, lub nowym domem. Wśród przybyszów nich była m.in. rodzina Davidson. Aby osłodzić sobie chwile tęsknoty za domem i związać koniec z końcem w nowej ojczyźnie, Pani Davidson zaczęła smażyć „pączki”. Domowej roboty słodkości sprzedawała na okolicznych ulicach i plażach. Kuchnia portugalska przyjęła z otwartymi rękoma „pączka” o niemieckim pochodzeniu. Bola de Berlim tak przypadła do gustu Portugalczykom, że obecnie zajmuje 3 miejsce na ciasteczkowym podium (za królem królów pastel de nata i crossaint). Dziennie 200 tys. bolas de Berlim ląduje w portugalskich brzuchach! Bolas!!! Ale…ponieważ portugalskie fantazje kulinarne kręcą się wokół żółtek jajek, szefowe i szefowie kuchni postawili swój jajeczny akcent również na bola de Berlim. Zastąpili bowiem nadzienie z konfitury truskawkowej swoją wersją - jajecznym kremem. Dlaczego Portugalczycy jedzą bolas de Berlim właśnie na plaży? Hmm… Sami Portugalczycy wyjaśniają ten fenomen kontrastem smaków. Sól i cukier, słodkie i słone, mają działać jak wyzwalacz dla podniebienia. Sól morska i cukier z ciasta. Po kąpieli w słonej wodzie, słodkie smakuje sto razy lepiej. Plaża zaostrza apetyt, a ciężki i syty „pączek”, wystarczy, by go zaspokoić. Może chodzi też o okrągły kształt „pączka”? Łatwo złapać i łatwo zjeść. No to łapmy.